Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof - Страница 55
- Предыдущая
- 55/85
- Следующая
Sześćdziesiąt lat temu, kiedy 0687–BBS–1E powstała jako najbardziej wysunięta placówka w siódmym sektorze Galaktyki, jej konstruktorzy postanowili, że ludzie będą się tutaj czuć naprawdę u siebie. Na ścianach, które mijał teraz profesor Layton, umieszczono maszkarony i reliefy, ślepe antresole z ozdobnymi balustradami, a nawet trzy staroświeckie zegary. Ulica zyskała w ten sposób smętny wyraz dekoracji do przyszłościowego filmu sprzed trzystu lat, filmu którego scenograf cierpiał na chroniczny brak poczucia humoru, nie miał za grosz smaku, a na domiar złego bardzo się śpieszył. W najciemniejszych kątach próżno byłoby szukać śladu kurzu, a mimo to pierwsze wrażenie, jakie odbierał każdy nowy przybysz, polegało na przygnębiającym odkryciu, że nie wyłączając światła, roślin i sterylnych obrusów nie ma tutaj nic świeżego. Barwne kwiaty na krzewach nie były nawet sztuczne, były nieżywe. Przypominały wielkie, umarłe motyle.
A jednak specjaliści pracujący w 0687–BBS–1E, nie złorzeczyli swemu losowi. Wprawdzie nikt nie wytrzymał na Evolucie tak długo jak Adam Layton, ale też załoga bazy składała się na ogół z ludzi bardzo młodych. Najstarszy po profesorze Alan Nicollson, biochemik, przedwczoraj obchodził pięćdziesiąte urodziny. Z tej okazji jego żona, malutka, skośnooka Sima, wydała egzotyczne, „ziemskie” przyjęcie, po którym Matylda jeszcze półtora dnia chodziła uśmiechnięta. Nicollson przybył na Evolutę dziewiętnaście lat temu i przynajmniej na razie nie myślał o przeprowadzce w bardziej cywilizowane strony. A inni? Przylatywali albo na staże albo bezpośrednio po studiach w renomowanych instytucjach czy na uniwersytetach. Wysiadali z rakiet, powtarzając sobie w myślach docinki odprowadzających i ich dobre rady, z których najlepsze dotyczyły tego, co i jak należy zrobić, aby jak najprędzej znaleźć się z powrotem bliżej Słońca. Po czym zostawali. Długo, dłużej niż ich rówieśnicy na innych dalekich, osamotnionych placówkach. Zatrzymywał ich dobrotliwy stoicyzm profesora Laytona, jego nacechowany dyskretnym dystansem ojcowski stosunek do ludzi i gwiazd, jego naiwny a chwilami wręcz kokieteryjny uśmiech, który w małej społeczności osiedla od dawna stał się przysłowiowy. To był uśmiech Starego — mówił ktoś, a twarze obecnych łagodniały, jakby na dźwięk hasła nakazującego wracać wspomnieniami w cieplarnianą krainę własnego dzieciństwa.
Layton uważając, że jako współtwórca i kierownik bazy nie ma prawa pozbawiać zespołu spoiwa, jakim — a wiedział o tym — była jego obecność, odrzucał jedną po drugiej liczne niegdyś propozycje objęcia stanowisk naukowych w Układzie Słonecznym, a nawet na samej Ziemi. Matylda, której natura buntowała się przeciw każdej godzinie monotonnego życia w 0687–BBS–1E, początkowo ostro protestowała, wytaczając racje i argumenty osadzone w najgłębszej warstwie ich wzajemnych uczuć i nierozerwalnie związane z wizją wspólnej przyszłości. Potem nastąpiła era burzliwych scen. Raz po raz padały wówczas imiona córek Laytonów, osiemnastoletniej teraz Karoliny i młodszej od niej o cztery lata Anny. Wreszcie, kiedy przełożeni Adama, przyjąwszy do wiadomości jego niewolnicze przywiązanie do Evoluty, przestali darzyć go pamięcią, a wraz z nią ofertami, gniew Matyldy zakrzepł w ciężki głuchy żal, spychający ją siłą bezwładności za ów próg, którego obecność zauważa się zawsze dopiero po jego przekroczeniu.
Oczywiście, nawet najbardziej wytrwali młodzi przybysze nie zostawali w bazie na zawsze. Profesor zdawał sobie sprawę, że jego otoczenie nie przestanie się zmieniać, tak jak zmieniało się do tej pory, bez wstrząsów grożących zachwianiem rytmu badań, że przyjdzie mu jeszcze wiele razy żegnać starych, a witać nowych specjalistów, których coraz trudniej będzie nazywać kolegami, tak ze względu na różnicę wieku, jak i bariery psychiczne dzielące pokolenia naukowców, przynajmniej w oczach świeżo upieczonych absolwentów. Godził się z takim porządkiem rzeczy, tak samo jak godził się z nieuchronnością faktu, że jego córki wkrótce skończą zdalną szkołę średnią i opuszczą swoje pokoje, pełne uczniowskich datorów, pokoje które niegdyś sam urządzał z sercem pełnym radości i tkliwych przeczuć. A kiedy po studiach zaczną pracować, do jednej z nich przeniesie się także Matylda. Jego samotność straci ostatnie pozory umowności.
* * *
Layton minął wejście do Centrali Koordynacyjnej, jedynego kompleksu roboczego zlokalizowanego w centrum osiedla i wzdrygnął się, usłyszawszy jękliwe dzwonienie zegara na przysadzistej, pseudogotyckiej bramie, zamykającej Ulicę od wschodu. Odruchowo uniósł głowę. Było pół do trzeciej.
— Powinienem poszukać lustra i roześmiać się sobie w nos — powiedział na głos. Dźwięk tych słów odbił się stłumionym echem od niskiego sklepienia bramy i ucichł, przechwycony przez tłumiki, które o tej porze pozwalały odzywać się tylko zegarom. — Powinienem wrócić do łóżka i pójść spać, a rano oznajmić Zubrinowi, że wystarczył głupi sen i chwila zniecierpliwienia, abym po tym wszystkim, co mu obiecałem, postanowił zakraść się w środku nocy do jego laboratorium, żeby sprawdzić… co właściwie? Nic. O to chodzi, że nic. Przecież nie znam nawet szczegółów jego teorii, nie mówiąc już o informatycznym szkielecie aparatury, jaką tam zastanę. Zatem czy idę odkryć prawdę o Zubrinie, czy o sobie? A może dowiedzieć się czegoś o tym czasie, który on pragnie zwielokrotnić, a który mnie, jak powiada Matylda, przepływa między palcami? Powinienem natychmiast zawrócić, ale nie zrobię tego.
— Słucham? — przerwał mu aksamitny baryton, wybiegający z niewidocznego głośnika. — Nie zrozumiałem polecenia. Uprzejmie proszę powtórzyć…
Profesor ocknął się. Brama została poza nim. Dalszą drogę zamykała błyszcząca, ceralitowa ściana, stanowiąca fragment pancerza chroniącego mieszkalną część bazy. Krótki chodnik prowadził wprost do zamkniętych, prostokątnych drzwi, obrzeżonych śnieżnobiałą listwą z barwnymi kropelkami lampek sygnalizacyjnych i końcówkami komunikatorów.
— Nic, nic — powiedział, z przyzwyczajenia darząc swym słynnym uśmiechem czujną aparaturę. — Otwórz drzwi i puść w ruch chodnik prowadzący do wyjścia „A”.
— Zrozumiałem — odrzekł głośnik. Prostokątna płyta bezszelestnie uciekła w górę, odsłaniając czarne wnętrze korytarza, które w następnym ułamku sekundy rozjaśniło się mlecznym światłem. Adam wszedł na chodnik oznaczony żółtą strzałką. Po dwóch minutach jazdy perspektywą tunelu ponownie zagrodziła połyskliwa ściana zaopatrzona w drzwi, tutaj już szeroko otwarte. Komputer uprzedził automatyczną obsługę śluzy, że przybywa człowiek.
Layton przekroczył wysoki próg i stanął przed robotem przygotowującym skafandry.
— Tu automat wyjścia „A” — odezwał się miły głos. — Urządzenia śluzy sprawne.
— Dobrze. Proszę mnie ubrać.
Z sufitu zjechała srebrzysta kukła z rozprutym brzuchem. Nieruchomy dotąd robot przystąpił do pracy.
— Czy wezwać łazika z automatem opiekuńczym? — padło pytanie.
— Nie, pójdę pieszo. Chcę się przejść… — wyjaśnił poufnym tonem profesor, jakby szukając zrozumienia u kogoś żywego.
— Dokąd człowiek idzie?
— Laboratorium E–31.
— Odległość półtora kilometra. Temperatura powietrza minus dwadzieścia dziewięć stopni Celsjusza — recytował automat. — Wiatry południowo — wschodnie, w porywach osiągające szybkość pięćdziesięciu metrów na sekundę. Zachmurzenie całkowite. Opady śniegu ustąpią za trzy godziny. Mam obowiązek uprzedzić, że w tych warunkach człowiek powinien pojechać łazikiem w towarzystwie robota opiekuńczego. Przepraszam.
— Pójdę pieszo — powtórzył Layton, już uzbrojony w baniasty hełm. — Sprawdziłeś skafander? — mimo woli obejrzał się za aparatem znikającym w swojej niszy.
— Skafander szczelny — usłyszał w odpowiedzi. — Ogniwa energetyczne osobistej aparatury dysponują zapasem na osiemdziesiąt cztery godziny maksymalnego obciążenia. Butle tlenowe pełne. — Dobrze. Otwórz właz.
- Предыдущая
- 55/85
- Следующая