Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof - Страница 54
- Предыдущая
- 54/85
- Следующая
— Dopłynęłam do maleńkiej wyspy, pośrodku której rosło jedno jedyne drzewo. Wierzba płacząca, a może stary modrzew…
— Czułem zapach jabłek i bawiłem się klockami czasu jak jakiś bóg…
— Byłam boso. Wiał lekki wiatr. W trzcinach szeleściły ptaki…
— Wreszcie zacząłem się budzić. Wtedy właśnie przyśnił mi się Zubrin. Pewnie dlatego nuciłem jego piosenkę. Przepraszam…
Matylda poruszyła nieznacznie głową.
— Gdybyś żył jak inni ludzie — powiedziała rzeczowym tonem — nie musiałbyś bawić się po nocach klockami…
— A jak ja żyję?
— Tak samo jak ja… przez ciebie. Więc śnił ci się Zubrin? Dziwne.
— Dziwne? — podchwycił skwapliwie Adam. — Dlaczego?
— Bo on nie jest człowiekiem snu. Nie egzystuje wyłącznie wewnątrz siebie jak drzewo. Co najmniej dwa razy do roku zabiera Dianę na Ziemię. Biwakują w rezerwatach, wędrują, pływają po oceanach, nurkują. Zresztą, wystarczy zobaczyć, jak mieszka tutaj. Ta przeźroczysta ściana z widokiem na góry. Góry, w których zna każdą ścieżynkę…
— Ja też chodziłem po górach, zanim tacy jak Zubrin nie zdeptali w nich każdej ścieżynki i nie napisali o nich tych wszystkich piosenek, które tak ci się nie podobają — rzekł łagodnie Layton. — Poza tym nie jestem już młody…
— Wiek nie ma z tym nic wspólnego. Nigdy nie umiałeś, a raczej nie chciałeś żyć tak jak Zubrin i nigdy nie myślałeś o mnie jak on o Dianie.
— A jak on o niej myśli?
Dłuższą chwilę w sypialni panowała martwa cisza. Wreszcie spod przeciwległej ściany dobiegło delikatne tchnienie, nieuchwytny ruch powietrza, jakby przysiadł tam cichy, nocny ptak i złożył skrzydła.
— Nie zaczynajmy od początku — westchnęła Matylda. — Po prostu Diana nie jest sama. A ja tak…
— Przykro mi. Co do mnie, jestem tylko samotny… — Adam pożałował tych słów, zanim jeszcze zdążył je wypowiedzieć. Ale było za późno. Głos kobiety zabrzmiał żywiej.
— Tak postanowiłeś. Za siebie i za mnie. Może zresztą niczego nie postanawiałeś, tylko pozwoliłeś zepchnąć się na ślepy tor, żeby tam wygodnie przeczekać lata, kiedy normalny człowiek nie tylko rozmyśla o zmianach, lecz także je aranżuje. Potem poczujesz się rozgrzeszony i wreszcie osiągniesz swój wymarzony, doskonały spokój. Rodzina jest dla ciebie balastem i nie chcesz sobie zadać bodaj tej odrobiny trudu, żeby to ukryć. Nasze córki boją się z tobą rozmawiać, bo nigdy nie wiedzą, co myśleć o twoich odpowiedziach… jeśli naturalnie w ogóle raczysz się odezwać. Kiedy Karolina nie może sobie poradzić z jakimś testem cybernetycznym, to biegnie z nim do twojego ukochanego Zubrina, a Anna spytała mnie kilka dni temu, z kim byliśmy w wesołym miasteczku przy wyjeździe do Yellowstone, gdy miała cztery latka. Odpowiedziałam, że z tatusiem, ale nie uwierzyła. Zapamiętała wysokiego blondyna z roześmianą twarzą, który jej się szalenie podobał. Mówiła o nim z rozanieloną buzią, a ja przyłapałam się na tym, że sama próbuję sobie przypomnieć, kto naprawdę był wówczas z nami. Coś ci powiem. Tacy jak ty powinni latać w załogowych próbnikach do Centrum Galaktyki..
— A jednak i tutaj coś zrobiłem — rzekł bardzo cicho Adam, jakby usłyszał tylko to ostatnie zdanie i uznał, że ono jedno zawiera zarzut, z którego powinien się oczyścić… przynajmniej sam przed sobą. — Byłem jednym z założycieli bazy, zostałem jej pierwszym kierownikiem. Ściągnąłem kilku młodych, zdolnych specjalistów i umiałem zatrzymać ich w Evolucie…
— Evoluta! — parsknęła Matylda. — Kosmiczny ochłap, przeszło sześć parseków od Ziemi! Twoi dawni uczniowie są teraz dyrektorami wielkich instytutów w Układzie Słonecznym!..
— Dostaję od nich listy. Czuję się z nimi związany…
— …wątpię, czy łączy cię z nimi coś więcej niż niezobowiązujące wspomnienie. Raczej udajesz, że jest inaczej, bo w ich listach odnajdujesz siebie… jakim byłeś dawniej.
— Uczyłem ich przezwyciężania stereotypów myślenia. Samodzielności…
— Tę osiągnąłeś w każdym razie sam. A jeśli chodzi o innych, to dajesz im wolną rękę, bo tak ci jest wygodnie. Przecież nie uznajesz teorii Zubrina. Inaczej mówiąc, uważasz, że on, twój podopieczny, marnuje talent i życie, idąc po fałszywej drodze. To jednak nie przeszkodziło ci powiedzieć mu, że możesz się mylić. Oddałeś mu do wyłącznej dyspozycji jedno z największych zewnętrznych laboratoriów i nawet nigdy tam nie zajrzałeś…
— Nie jest już studentem…
— A może lękałeś się, że jeśli okażesz zdecydowanie, to poszuka pracy gdzie indziej? Niepotrzebnie. On tu zostanie. Wie, że kiedyś zajmie twoje miejsce. A to znakomita odskocznia… oczywiście, dla kogoś takiego jak Zubrin…
— Jego teoria rozszczepiania hipotetycznych jąder chronów czy kwantów czasu, jak sam je żartobliwie nazywa, wydaje mi się utopią z punktu widzenia fizyki. Mam także wątpliwości natury etycznej. To prawda. Ale choć sam jestem starym profesorem, dobrze wiem, jak często w imię uznanych racji i mądrości trzymano niespokojne umysły w kasach pancernych. A kiedy te kasy wreszcie pękły, walił się świat naukowych dogmatów. Dlatego dałem mu laboratorium i pozornie nie interesuję się, co w nim robi. Czekam. Zapewniam cię, że prędzej czy później sam do mnie przyjdzie i…
— …później, później — wpadła mu w słowo Matylda. — A jeśli przyjdzie za późno? Czy nadal będziesz dumny z tego, że ta grupka ludzi, którą „udało ci się zatrzymać” — wtrąciła z przekąsem — na Evolucie, może i musi zadowalać się twoją obecnością? Nie kierownictwem, radą, pomocą — a właśnie: obecnością? I co wtedy stanie się z nami? Osiądziemy na jaszcze mniejszej łupince, jeszcze dalej od Słońca?…
Layton usiadł, opuścił nogi na podłogę i sięgnął po kombinezon.
— Wiem równie dobrze jak ty, co się wtedy stanie — rzekł wciągając przez głowę lekki, błękitny ubiór. — Ale bądź spokojna. Nie będę wam przeszkadzał. Najwyżej przylecę od czasu do czasu utwierdzić cię w przekonaniu, że postąpiłaś słusznie. Powierzono mi Evolutę, uważam, że tu jest moje miejsce… i na ten temat nie potrafię powiedzieć nic więcej. Mnie wystarczy jednego życia. Jednak gdyby miało się okazać, że teoria Zubrina jest czymś więcej niż utopią… — zrobił pauzę, westchnął, po czym mówił dalej: — a nuż i nasze sprawy zyskałyby nową perspektywę?… Widzisz, kiedyś myślałem, że potrafię dzielić to jedno życie z tobą. Myślałem, że zatrzymam twoją miłość, zachowując prawo do uporu, z jakim muszę przebijać się przez własną codzienność, aby nie pozbawić jej sensu, bo nawet jeśli ten sens jest tylko unoim złudzeniem, to ono tkwi we mnie zbyt głęboko, abym mógł je zdemaskować i porzucić, pozostając sobą… przy tobie. Skoro więc aż tak się pomyliłem, to może Zubrin…
— Nie chodzi o to, co myślisz, lecz jaki jesteś — przerwała. — Nigdy się nie zrozumiemy. Ta rozmowa nie ma sensu… jak wszystkie poprzednie. Chcę wreszcie zasnąć. Może znowu przyśni mi się Ziemia? A ty rozmyślaj sobie o swoim posłannictwie i o Zubrinie, ale nie śpiewaj więcej jego wierszy. Jest noc. Rano muszę przeprogramować sekcje psychotechniczne głównego komputera, żeby skończyć badania i sporządzić wnioski, których i tak nie przeczytasz. Co robisz? — podniosła się nagle, słysząc kroki męża idącego przez sypialnię.
— Nic, nic — powiedział przepraszającym tonem Layton. — Wybiłem się ze snu. Zamierzam trochę pochodzić…
Głowa kobiety wróciła na swoje miejsce we wklęśnięciu poduszki.
— Tylko uważaj, żebyś wracając nie zbudził dziewczynek. Anna ma bardzo lekki sen, a Karolina zdaje jutro okresowy egzamin…
— Nie bój się. Ciebie także nie zbudzę. Śpij spokojnie. — Adam cicho zamknął za sobą drzwi.
Bazie na Evolucie poskąpiono własnego imienia. W sztabach nawigacyjnych figurowała pod suchym symbolem 0687–BBS–1E. Była jedyną placówką na planecie wielkości Księżyca, zbliżającej się powoli lecz nieuchronnie do zewnętrznej granicy ekosfery słabego słońca, darzącego swój świat miedzianym światłem.
Środkiem osiedla biegł główny, a zarazem jedyny szlak komunikacyjny pomyślany jako promenada i zwany krótko „Ulicą”. Znajdowały się tutaj dwa bary, dwie kawiarenki ze stolikami nakrytymi obrusami z prawdziwego lnu, trzy pawilony, upraw hydroponicznych oraz kilkanaście automatów z kawą, kolą, syntetycznym mlekiem, sokami, a także mnóstwem praktycznych drobiazgów, które wabiły doskonałą harmonią kształtów miłych dla ręki i oka. Przedmioty te miesiącami tkwiły na tych samych półeczkach z trzech stron osłoniętych wypukłymi szybami. Osłony były niezbędne, ponieważ od czasu do czasu ksenonowe słońce zawieszone między półprzeźroczystym błękitnym stropem a szczytem kopuły rozjarzało się ostrzejszym blaskiem i wtedy Ulicą przebiegał słaby, orzeźwiający wiatr. Marszczył obrusy na stolikach i szeleścił w liściach akacji ocieniających kawiarniane ogródki.
- Предыдущая
- 54/85
- Следующая