Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof - Страница 60
- Предыдущая
- 60/85
- Следующая
Dwa ostanie słowa były wołaniem człowieka spadającego w przepaść. Ale głos, chociaż zaskakująco bliski, bez wątpienia należał do profesora.
— Teraz wierzę — powiedziała szczególnym tonem Matylda — że to tylko fantomatyka… — a nie sen. Nie sen, stanowiący nieświadome odbicie rzeczywistości. On tak długo odkładał wszystko na później — ciągnęła pozornie bez związku i jakby do siebie — aż wreszcie to, co miało się stać wcześniej, przeszło w krainę rzekomych wspomnień…
— A jednak wołał panią… — szepnęła Diana.
— Tak samo jak przedtem uwodził ciebie — odparła bez zastanowienia pani Layton. — Szkoda… — po raz pierwszy w jej oczach odmalował się wyraz śmiertelnego znużenia. — Skończyliśmy, prawda? — spojrzała na Zubrina. Ten przytaknął ruchem głowy.
— A jednak wołał panią… — powtórzyła z zadumą Diana. — To było jego pożegnanie…
Matylda zignorowała tę uwagę.
— Pięć zapisów — odetchnęła głęboko. — A, B, C, D, E… Do dwudziestu czterech jeszcze daleko…
Twarz młodego naukowca w mgnieniu oka stała się biała jak śnieg.
— Skąd pani wie?… — wyjąkał. — Dlaczego wymienia pani akurat tę liczbę?…
— Coś mi się przypomniało — odpowiedziała bez zdziwienia Matylda. — Dzisiaj w nocy, zanim wyszedł, śnił mu się alfabet. „Cybernetyczne abecadło”, jak to określił. I znowu mówimy o snach..
— Czyli że jednak rozmawialiście państwo… — podchwyciła cichutko Diana. I te jej słowa przeszły nie zauważone.
— Zostały nam zapisy z pięciu projektorów — rzekł uspokojony Adam. — Tylko pięciu. A jest ich właśnie dwadzieścia cztery. Dwadzieścia cztery programy fantomatyczne — zatoczył ręką łuk, obejmując nim półkole tajemniczych kolumienek. — Profesor uruchomił wszystkie. Ale już przy piątym jego serce… nie mogę o tym mówić… — urwał nagle.
— Proszę się uspokoić — powiedziała Matylda. — Niech mi pan lepiej wytłumaczy, dlaczego jest ich akurat dwadzieścia cztery… tych projektorów? — przebiegła wzrokiem stojaki oznaczone kolejnymi literami alfabetu.
— No cóż — Zubrin wzruszył bezradnie ramionami — na jakąś liczbę musiałem się przecież zdecydować. Chodziło o czas, więc widocznie mimo woli operowałem jego pojęciami. Doba ma dwadzieścia cztery godziny…
Matylda wstała. Potarła dłonią czoło, bezwiednym ruchem poprawiła sobie włosy i rozejrzała się, jakby czegoś szukając.
— Więc to jest wszystko… naprawdę wszystko… — raz jeszcze potrząsnęła głową, a następnie sięgnęła po swój kask. Adam natychmiast zerwał się z miejsca, ale powstrzymała go niecierpliwym gestem.
— Nie pójdę do niego… teraz ani potem… — powiedziała patrząc prosto przed siebie. — Ale… — zniżyła głos — zabiorę, go na Ziemię… Nie wiem, czy on życzyłby sobie tego, jednak ja… my, wkrótce rozstaniemy się z Evolutą i… czy mój mąż nie cierpiał? — pytanie padło tak niespodziewanie, że Diana z najwyższym trudem powstrzymała okrzyk żalu i przestrachu. Natomiast Zubrin odrzekł:
— Nie. Umarł, zanim zdał sobie sprawę, że nieodwołalnie traci kontakt z rzeczywistością.
Matylda zaczęła przygotowywać się do wyjścia.
— Dziękuję wam — odezwała się po chwili. — I nie odprowadzajcie mnie. Zamieć ustała, jest piękna słoneczna pogoda, a na mnie czeka łazik z robotem opiekuńczym.
— Mimo to… — zaczął Zubrin, lecz umilkł, napotkawszy wzrok Diany.
— Nie — ucięła Matylda. — Chcę być sama.
* * *
— Mam idiotyczne wrażenie, że sam znalazłem się w widłach czasu — mruknął Adam, wciąż jeszcze wpatrzony w drzwi, które zamknęły się za kobietą w skafandrze. — Że tkwię jak ostry głaz w korycie potoku, rozdzielając go na dwa nurty wzbierające dalej w dwie różne rzeki: imienia Adama Laytona i Matyldy. Nie, nie zwariowałem — odetchnął głęboko i przeniósł spojrzenie na żonę. — Powiedziałaś, że będzie rozsądna. Odgadłaś, o czym myślałem. Ona go nie kochała.
— Nie wiem… — szepnęła Diana. — Właśnie teraz dopiero nie wiem… Dlaczego ją okłamałeś?
— Okłamałem? — powtórzył zdławionym głosem Zubrin, okrywając się na powrót trupią bladością.
— Powiedziałeś, że umarł, zanim zdał sobie sprawę, że uciekła mu szansa powrotu do rzeczywistego świata…
— Wyraziłem się trochę inaczej…
— Mniejsza o słowa. Ich sens był zupełnie jednoznaczny. Tymczasem wiesz równie dobrze jak ja, że ten straszny okrzyk: „Matyldo! Matyldo!”, nie należał do fantomatycznego seansu. On wtedy miał kontakt z rzeczywistością, a co gorsza, wiedział, że go bezpowrotnie traci… To potworne. Akurat w momencie kiedy nie był ani władcą, ani kochankiem, tylko po prostu szczęśliwym człowiekiem, otoczonym kochającą rodziną. Właśnie to… to doznanie tak wstrząsnęło całą jego istotą, że wyzwolił się z tego jakiegoś stworzonego przez ciebie świata, oprzytomniał i… umarł.
Twarz Adama z białej zrobiła się czerwona.
— Miałem jej to powiedzieć?! — spytał z tłumioną wściekłością. — Po co? Jeśli sama się nie domyśliła?…
— Sądzę, że się domyśliła — głos Diany złagodniał — i dlatego zaczęłam wierzyć, że jednak go kochała… Ale przypuśćmy, że to twoje kłamstwo było aktem miłosierdzia. A drugie?
— Drugie?…
— Nie rób ze mnie idiotki. Komputer, odtwarzając kolejne zapisy stale zaczynał od wspólnego momentu startu: „A” — pierwsza sekunda, „B” — pierwsza sekunda. „C” — pierwsza.. i tak dalej. A kończył niezmiennie: dwadzieścia sekund. Czyli, że za każdym razem chodziło o ten sam odcinek czasu, o te same sekundy… oczywiście, gdyby je mierzyć naszymi zegarkami. Powiedziałeś, że popełniłeś oszustwo, bo nie zacząłeś jeszcze właściwych doświadczeń z rozszczepianiem chronów, a tylko badałeś reakcję ewentualnych… nazwijmy to, pacjentów. Otóż istotnie oszukiwałeś, ale dopiero wtedy, kiedy tak jej to przedstawiłeś. Gdybyś przedtem nie zaczął prawdziwych eksperymentów, komputer nie rozpoczynałby odtwarzania zawsze od zera, zawsze od pierwszej sekundy, tylko dodawałby odcinek czasu, w jakim Layton przeżywał swoje kolejne fikcyjne wcielenie. Przecież to jasne jak słońce. Poza tym, profesor uruchomił od razu wszystkie projektory, więc i my, słuchając zapisów, odbieraliśmy je nałożone na siebie, zmieszane, jak głosy pięciu osób mówiących równocześnie. Nie zdążyłbyś przeprogramować przystawek i bębnów pamięciowych tak, by wyodrębniły poszczególne ciągi znaczeniowe… ja także znam się trochę na cybernetyce. A to wszystko znaczy, że Layton, uruchomiwszy twoją aparaturę, znalazł się naprawdę w warunkach rozdzielonego czasu. Więc czemu nie chciałeś się do tego przyznać? Rozumiem twój żal, ale Matylda miała rację przynajmniej pod jednym względem — nie mogłeś przewidzieć, że on tutaj przyjdzie. Nie ponosisz winy za to, co się stało. Natomiast jako naukowiec, i to jego uczeń, odniosłeś sukces. Dlaczego jej nie powiedziałeś, że profesor postąpił słusznie, dając ci wolną rękę, bo nie zawiodłeś jego zaufania i dokonałeś ważnego odkrycia?…
Adam wyprostował się gwałtownie. Jego usta wykrzywiły się w gorzkim grymasie.
— Więc dobrze — wychrypiał. — Masz rację. Okłamałem ją. Zrobiłem to z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chciałem się przyznać do klęski…
— Do… o czym ty mówisz!.. — oczy Diany rozszerzyły się z przerażenia.
— Teraz mi już nie przerywaj. Tak, do klęski. Sukces… ha, ha, ha!.. — jego śmiech powrócił spod szczytu kopuły przejmującym zgrzytliwym echem. — Stary Layton jeszcze raz czegoś mnie nauczył. Przyszedł tutaj i zanim zginął, udowodnił, że byłem durniem. Pomyliłaś się. Ja zdążyłem przeprogramować przystawkę rejestrującą komputera, chociaż inaczej, niż tobie przyszło to na myśl. Nie oddzielałem pięciu różnych zapisów wniesionych równocześnie, bo ich nie było! Ja jedynie skróciłem, i to tysiące razy, te, które następowały po sobie. Komputer pracuje szybko. Na moje polecenie wybrał najbardziej charakterystyczne fragmenty, a resztę wymazał. Widzę, że zaczynasz pojmować. Nie ma rozszczepiania czasu! Nie można oszukać godzin — znowu wybuchnął, krótkim, ironicznym śmiechem — nawet, jeśli posegreguje się je w porządku alfabetycznym! On pozostawał w polu działania biochronotronu dwadzieścia sekund. Naszych dwadzieścia sekund. Jemu te sekundy dały pięć pełnych istnień. Spędził jedno całe życie jako chłopiec otoczony tkliwą opieką matki, potem drugie jako zdobywca gór, potem trzecie jako kochanek, potem czwarte jako władca uszczęśliwiający ludzkość, a wreszcie piąte jako człowiek po prostu zadowolony ze swego miejsca wśród ludzi. Z jakiegoj powodu właśnie to ostatnie „życie”‘ wzbudziło tak silny rezonans w jego systemie nerwowym, że wbrew wszelkim prawom fizyki przebił się do wyjściowej rzeczywistości. Przerażające, prawda?! To „Matyldo! Matyldo!” było głosem Fausta wołającego: „Chwilo, zatrzymaj się!”. Za późno. Zdał sobie sprawę, że jest za późno. Czas nie stanął, stanęło jego serce. Teraz już wiesz? Nie można zintensyfikować życia przez rozszczepienie go na niezależne ciągi czasu, tak aby jeden i ten sam człowiek sięgnął po szczęście w całej gamie barw swego umysłu, swojej woli, swoich marzeń i swojej podświadomości! Aby stał się alfabetem rozczłonkowanym na samodzielne byty poszczególnych liter. Czas jest jak spirala. Nie da się z niej zrobić mnóstwa odrębnych, zamkniętych złotych pierścieni. Można ją tylko rozprostować, wyciągnąć, aby powstała długa, sztywna linia. Moja teoria jest fałszywa. Automat?! — podniósł głos o pół tonu.
- Предыдущая
- 60/85
- Следующая