Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof - Страница 57
- Предыдущая
- 57/85
- Следующая
— Jak to się uruchamia?
— Aparatura jest czynna. Kontakt nastąpił przez przełożenie głównego wyłącznika w pulpicie sterowniczym. Pobór energii wzrasta szybciej niż kiedykolwiek podczas doświadczeń z udziałem człowieka.
Layton odetchnął głęboko.
— Uważaj teraz — powiedział. — Połącz się ze wszystkimi bębnami pamięciowymi, jakimi dysponujesz i zapisuj każde moje słowo. Będę mówił na głos. Czy… — zawahał się, tknięty nagłą obawą — jesteś absolutnie pewny, że żadna z twoich sekcji nie ma kontaktu ze zbiorczą siecią bazy? — spytał, ponieważ przyszło mu na myśl, że gdyby mimo wszystko istniał jakiś ukryty kanał, łączący E–31 z głównym komputerem, to sprawiłby swym współpracownikom niezłą niespodziankę. Ale z głośnika padła zdecydowana odpowiedź:
— Nie. Stąd nie ma wyjścia.
* * *
W laboratorium paliły się wszystkie lampy. Jasno oświetlone, koliste wnętrze jakby zmalało, a kształty przedmiotów, nie wyłączając pustego teraz, beczkowatego szkieletu, odzyskały powszedniość i prostotę sprzętów służących ludziom.
— Już jedzie — powiedziała nerwowo Diana, spoglądając w niewielki ekran obok wejścia do śluzy. — Sama… — stwierdziła po chwili z niemiłym zdziwieniem. — Powiedz — przeniosła wzrok na męża — dlaczego mnie wezwałeś wcześniej niż ją?…
Adam Zubrin przełknął ślinę. Jego oczy powędrowały ku płytkiej niszy naprzeciw głównego wejścia i natychmiast uciekły w bok, jakby spłoszone widokiem zamkniętych stalowych drzwi.
— Nie wiem… — odrzekł głucho. Zwilżył wargi końcem języka i dodał z przymusem: — Po prostu chciałem, żebyś tu była, kiedy się zjawi. Przepraszam cię…
— Nie ma za co — szepnęła. — Ona będzie rozsądna… aż nazbyt rozsądna…
Mężczyzna westchnął ciężko.
— Zawsze wszystko rozumiesz… — powiedział bez cienia ironii. — Zawsze wszystko rozumiesz… — powtórzył.
Diana potrząsnęła głową. Światło któregoś z reflektorów prześliznęło się po jej długich, czarnych włosach, obejmując je ruchomym złotym pierścieniem. Wchodząc przed chwilą do laboratorium zrzuciła tylko kask — pozostając w próżniowym skafandrze. Jednak nawet ten strój nie zdołał odebrać jej sylwetce smukłości i wdzięku. Twarz miała śniadą, o delikatnie zarysowanych płaskich łukach kości policzkowych, wąskim nosie i dużych, lśniących oczach koloru szlifowanych granatów. W trzydziestym drugim roku życia stanowiła uosobienie dziewczęcej wiotkości, przez którą, jak przez tkaninę spowijającą postać kobiety na siedemnastowiecznej miniaturze radżputańskiej, przebijała jej bujna, zmysłowa dojrzałość. Adam Zubrin, starszy od żony o pięć lat, był szczupłym, przystojnym szatynem. Ambitny, zdolny, wysportowany należał bez wątpienia do czołówki młodych specjalistów, którzy zdecydowali się pracować z dala od Ziemi. Decyzja ta przyszła mu zresztą bez trudu. Prowadząc ruchliwy tryb życia traktował Evolutę, jak ktoś mieszkający w ziemskim rezerwacie mógłby traktować swój oddalony od ludzkich siedzib dom, z którego codziennie dojeżdżał do pracy te marne trzysta czy czterysta kilometrów. Tego ranka po raz pierwszy, odkąd przestał być dzieckiem, czuł się zagubiony i nieszczęśliwy. To nowe uczucie budziło w nim nieco perwersyjne zaciekawienie i z pewnością byłby mu poświęcił więcej uwagi, gdyby nie obecność Diany, a przede wszystkim czekająca go rozmowa z Matyldą Layton, która przed chwilą zajechała łazikiem pod laboratorium.
Drzwi śluzy otwarły się i wpuściły kobietę w skafandrze, wysoką, szczupłą, o surowej twarzy aktorki grającej właśnie rolę opuszczonej królowej, która musiała wiele przemyśleć i przecierpieć, zanim nauczyła się spoglądać w lustro suchymi oczami.
— Gdybym wiedział, że pani przyjedzie sama, wyszedłbym naprzeciw — zaczął Zubrin. Stanął pięć kroków przed przybyłą i wbił wzrok w podłogę. — Tak strasznie mi przykro… — mówił odrobinę zbyt szybko, napiętym, przytłumionym głosem. — Powinienem złożyć pani kondolencje, ale zupełnie nie wiem, co powiedzieć — ciągnął. — Sam czuję się tak, jakbym stracił ojca. Żadne słowa nie są w stanie oddać mojego żalu…
— Serdecznie pani współczuję — odezwała się Diana, podchodząc bliżej.
Matylda przymknęła na moment powieki, po czym skinęła głową i rozejrzała się.
— Dziękuję — powiedziała sucho. — Gdzie on jest?…
Adam znowu posłał krótkie spojrzenie w stronę zamkniętej niszy. Następnie odchrząknął i rzekł:
— Tam. — To znaczy, w salce medycznej. Tylko… teraz nie powinna pani tam wchodzić… Automaty nie skończyły jeszcze… nie skończyły… — zająknął się — chodzi o badanie pośmiertne… — słowo „sekcja” najwyraźniej nie mogło mu przejść przez gardło. — Może trochę później?… — zawiesił głos.
— Badanie?… — powtórzyła tępo Matylda. — Więc to był wypadek?
— Profesor Layton umarł na atak serca. Ale… — zresztą, może ona lepiej to wyjaśni… — obejrzał się na stojącą za nim żonę. — Ja nie jestem lekarzem…
— Och! — wykrzyknęła cicho Diana. — Przecież przyjechałam dosłownie kilka minut temu… nic jeszcze nie wiem. Oczywiście — dodała szybko — kiedy dostanę orzeczenie aparatury medycznej, przejrzę je i sama jeszcze raz zbadam profesora…
— Pozwolicie mi usiąść? — spytała Matylda, po czym nie zważając na Zubrina, który skoczył, żeby przysunąć jej jedyny znajdujący się w pracowni fotel, przycupnęła na krawędzi pulpitu. — Atak serca…
— Tak — podchwycił gorączkowo mężczyzna. — Jednak w pewnym sensie to był wypadek… zawiniony przeze mnie — dodał z jakąś gorzką zawziętością. — Ja… wie pani, urządzenia, które tutaj zainstalowałem, są bardzo nietypowe — ciągnął niezmienionym tonem. — Ale musiały być takie, bo i moja hipoteza dotyczy obszarów nauki, dotychczas nie objętych praktycznym eksperymentowaniem. Chociaż skądinąd jej przesłanki są stare jak świat. Jeszcze teoria Einsteina pozwalała opisywać cząsteczki, poruszające się z szybkością światła i posiadające wówczas nieograniczoną energię oraz pęd. Tracąc stopniowo energię aż do zera, cząsteczki te również stopniowo osiągałyby prędkość nieskończoną. Owe hipotetyczne tachiony, jak je nazwano, pozwalają całkiem realnie myśleć o pozornie najbardziej fantastycznych zastosowaniach, jak choćby osławione podróże w czasie. Ale przecież już z własnej praktyki każdy z nas wie, że w statkach rozwijających prędkości przyświetlne czas biegnie relatywnie szybciej lub wolniej. Postanowiłem pójść krok dalej. Wprawiłem w ruch, ten ruch wolny od rygorów czasoprzestrzeni, nie człowieka, a jego otoczenie. Odwróciłem sytuację znaną astronomom, tworząc stacjonarne, laboratoryjne warunki naśladujące wzajemną relację czasu na Ziemi i na pokładzie statku lecącego z szybkością światła. To wszystko jednak stanowiło dla mnie zaledwie wstęp do sprawdzenia mojej teorii rozszczepiania chronów. Zamiast jednemu przyśpieszonemu nurtowi czasu dać się porwać równocześnie wielu… widzi pani, błyskawica także jest jedna, a biegnie rozwidlonymi drogami…
— Mój mąż zawsze mówi… to znaczy, mówił — powiedziała Matylda patrząc nieodgadnionym wzrokiem na Zubrina — że pan jest poetą.
Przez twarz Adama przebiegł niewesoły, przelotny uśmiech.
— Chodzi o tę błyskawicę — rzekł niezmieszany. — Proszę pani, w tym porównaniu nie ma krzty poezji. Ono jest z mojej strony wyłącznie manifestacją bezradności. Właśnie, bezradności… — przytaknął sam sobie. — Dlatego tak dużo mówię, zamiast od razu wyznać, że dotychczas nie wyszedłem poza wstępną fazę eksperymentowania. Na razie badałem jedynie psychiczne i fizjologiczne reakcje organizmu, powielonego, że tak się wyrażę, w czasie, uruchamiając pojedyncze segmenty mojego urządzenia. Profesor Layton zajął miejsce eksperymentatora… To moja wina… Tylko moja….
— Proszę sobie nie robić wyrzutów — przerwała mu spokojnie Matylda. — Znam stosunek mojego męża do pańskich prac. Nie przeszkadzał panu i nie pomagał… Nikt, a już najmniej pan, nie mógł przewidzieć, że przyjdzie tutaj w tajemnicy przed wszystkimi i rozpęta reakcję, której nie będzie w stanie powstrzymać.
- Предыдущая
- 57/85
- Следующая