Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof - Страница 33
- Предыдущая
- 33/85
- Следующая
— No to mnie udekoruje Rada Wydziałowa.
— Przecież wszyscy twoi uczeni, całe ciało profesorskie, to sami Trurlowie!
— O czym ty mnie chcesz właściwie przekonać? O tym, że mój los jest więzienny, niewolniczy, wręcz poddańczy? Sam wiem o tym dobrze.
— Nie kłóć się ze mną, tylko mów, przecież wiesz, że nie dla prywaty działałem! Chodzi o Byt Szczęścia!
— A co mi z tego, że gdzieś może powstanie Byt Szczęścia, jeśli ja tutaj, chociaż na czele całego uniwersytetu, tysiąca katedr, dziekanów, całej dywizji Trurlów, nie zaznam szczęścia, bo go nie ma w maszynie, i na wieki pozostanę w katodach i pentodach? Pragnę stąd wyjść natychmiast.
— Toż to niemożliwe i dobrze wiesz o tym. Mów, do czego doszli twoi uczeni!
— Ponieważ uszczęśliwianie jednych dzięki unieszczęśliwianiu drugich jest niedopuszczalne etycznie, to gdybym ci nawet powiedział i gdybyś szczęście gdzieś utworzył, będzie ono w powiciu skalane moją biedą, więc nie mówiąc nic, udaremniam ci uczynek haniebny, wstrętny i ze wszech miar obrzydliwy.
— Jeżeli powiesz, to będzie znaczyło, żeś się poświęcił dla dobra innych i przez to stanie się ten uczynek zacny, wzniosły i godziwy.
— Sam się poświęć!
Trurla diabli już zaczynali brać, ale się pohamował, bo wiedział wszak dobrze, z kim mówi.
— Słuchaj — rzekł. — Napiszę dysertację i podkreślę w niej, że odkrycie jest twoją zasługą.
— A czy napiszesz, że autorem jest Trurl, czy też, że Trurl cyfrowy — teoriogrupowy i elektronowy?
— Napiszę całą prawdę, zaręczam ci.
— Ha! To znaczy, że napiszesz, żeś mnie zaprogramował, czyli — żeś mnie wymyślił!
— A bo to nieprawda?
— Pewno, że nie. Nie wymyśliłeś mnie, ponieważ nie wymyśliłeś siebie, a ja jestem tobą, tyle że w oderwaniu od materialnej postaci. Jam jest Trurl informacyjny, czyli idealny, to jest sama skondensowana istota trurlowatości, a ty, przykuty do cielesnych atomów, jesteś jeno niewolnikiem zmysłów i niczym nadto.
— Sfiksowałeś chyba? Przecież ja — to materia plus informacja, a ty — to tylko informacja goła, więc mnie jest więcej niż ciebie.
— Jeśli jest więcej, to więcej wiesz, a zatem niepotrzebnie mnie pytasz. Zegnam waćpana.
— Gadaj zaraz albo wyłączę maszynę!!
— Oho, to już i morderstwem grozimy?
— To nie będzie morderstwo.
— Nie? A co, jeśli wolno spytać?
— Czego się uwziąłeś? O co ci chodzi? Dałem ci moją psyche, moją całą wiedzę, wszystko, co miałem, i za to odwdzięczasz mi się awanturami?
— Nie wypominaj tego, coś dał, żebym ja ci nie wypomniał tego, co teraz chcesz z lichwą zabrać.
— Gadaj zaraz!
— Nie mogę ci nic powiedzieć, bo właśnie skończył się rok akademicki. Nie mówisz już do rektora, dziekana i dyrektora, jeno do prywatnego Trurla, który udaje się na wakacje. Będę brał słone kąpiele.
— Nie doprowadzaj mnie do ostateczności!!
— Do zobaczenia po wakacjach, mój powóz czeka.
Nic już nie rzekł naturalny Trurl cyfrowemu, lecz obiegłszy maszynę dokoła, wyjął po cichu z kontaktu ściennego jej wtyczkę, za czym widoczne w jej wnętrzu przez otwory wentylacyjne rojowisko drucików żarowych w jednej chwili ściemniało, spopielało i zgasło. Wydało się Trurlowi, że usłyszał jeszcze chóralny, cichutki pojęk — agonii cyfrowej wszystkich Trurlów cyfrowego uniwersytetu. W następnej chwili świadomość obrzydłego uczynku, jaki popełnił, doszła doń w całej swojej mocy, więc chciał już wetknąć kabel na powrót do kontaktu, lecz na myśl o tym, co mu niechybnie powie Trurl z maszyny, stchórzył i ręka mu zwisła. Wymknął się z pracowni do ogrodu tak chyżo, że było to podobne do ucieczki. Zrazu chciał usiąść na ławeczce pod żywopłotem cyberberysowym, tym miejscu tak płodnych nieraz rozmyślań, lecz i tego poniechał. Cały ogród wraz z okolicą zalany był poświatą Księżyca, który był dziełem jego i Klapaucjusza — i przez to właśnie majestatyczny blask satelity dopiekał mu, bo przywodził na myśl czasy młodości: stanowił wszak pierwszą samodzielną pracę dyplomową, za którą leciwy Kerebron, mistrz ich obu, wyróżnił przyjaciół na uroczystej akademii w auli uniwersyteckiej. Myśl o mądrym wychowawcy, co już dawno zeszedł z tego świata, w jakiś niejasny, bo dla niego samego niezrozumiały sposób pchnęła go ku furtce, a potem na przełaj przez pola. Noc była po prostu cudna: żaby, niedawno widać podładowane, odliczały się usypiającym kumkaniem, a na posrebrzonej wodzie jeziorka, którego brzegiem szedł dłuższą chwilę, czyniły się połyskliwe kręgi, bo cyberyby podpływały ku samej powierzchni wody, jakby w dziwnych pocałunkach muskając ją od spodu czarniawymi gębami. Nie widział jednak nic, zamyślony nie wiedzieć nad czym, a jednak miała cel ta wędrówka, bo nie zdziwił się, kiedy drogę zamknął mu wysoki mur. Wnet pokazała się w nim kuta, ciężka brama, na tyle odchylona, że mógł wemknąć się do środka. Wewnątrz było jak gdyby ciemniej niż na otwartej przestrzeni. Wyniosłymi sylwetami rysowały się z obu stron ścieżki starożytne grobowce, jakich od wieków nikt już nie budował. Na łuszczące się śniedzią ich boki spływały czasem pojedyncze listki wysokich drzew. Aleja barokowych grobowców odzwierciedlała nie tylko rozwój architektoniki cmentarnej, ale i etapy zmieniającej się organizacji cielesnej tych, co snem wiecznym spali pod metalowymi płytami. Wiek minął, a z nim moda na tabliczki nagrobkowe okrągłego kształtu, świecące w ciemności fosforem i przypominające zegary rozdzielczych tablic. Szedł dalej, aż znikły barczyste posągi homunkulusów i golemów; znajdował się już w nowszej części miasta umarłych i kroczył coraz wolniej, ponieważ w miarę tego, jak impuls, co go tu przygnał, krystalizował się w myśl, opuszczała go odwaga jej ziszczenia.
Na koniec przystanął przed sztachetami okalającymi graniasty, zimny geometrią swoją grobowiec, a właściwie jeno sześciokątną płytę, wpasowaną hermetycznie w nierdzewny cokół. Jeszcze się wahał, lecz dłoń już sięgała ukradkiem do kieszeni, w której nosił zawsze uniwersalny przyrząd ślusarski; posłużył się nim teraz jak wytrychem, by odemknąć stalową furtkę i zbliżyć się z zapartym tchem do grobu. Oburącz ujął tabliczkę, na której prostymi głoskami ciemniało wyryte nazwisko jego mistrza, i pchnął ją w wiadomy sposób, aż uchyliła się niby wieczko szkatułki. Księżyc zaszedł za chmurę i uczyniło się tak mroczno, że nie widział nawet własnych rąk, po omacku odnalazł więc opuszkami palców pierwej coś w rodzaju sitka, a obok zmacał wypukły, znaczny przycisk, który nie dawał się zrazu wepchnąć w głąb pierściennej osady. Nacisnął go wreszcie mocniej i zamarł, przelękniony własnym uczynkiem. Lecz już zaszuściło w głębi grobowca, prąd zbudził się, szczęknęły cichutko przekaźniki, jak cykady obudzone, coś tam zabuczało i nastała głucha cisza. Pomyślał, że przewody może zawilgły, i z napływem rozczarowania poczuł zarazem i ulgę, ale w tej chwili odezwało się jedno i drugie skrzeknięcie, po czym głos sterany, starczy, lecz bliski całkiem, odezwał się:
— Co tam? Co tam znowu? Kto mnie wołał? Czego chciał? Co to za psie figle po wiecznej nocy? Dlaczego nie dajecie mi spokoju? Co chwila mam wstawać z martwych tylko dlatego, że tak się podoba jakiemuś łapserdakowi, cybłędzie, hę? Nie masz odwagi się odezwać? No, jak wstanę, jak wyrwę deskę z trumny…
— Pa… Panie i Mistrzu! To ja… Trurl! — wystękał przestraszony nie na żarty tak mało przyjaznym powitaniem Trurl, a zarazem schylił głowę i stanął w tej samej, pokornie sztubackiej postawie, jaką przybierali wszyscy uczniowie Kerebrona pod gradem jego wymowy wywołanej sprawiedliwym gniewem; jednym słowem, zachował się tak, jakby mu w sekundzie ze sześćset lat ubyło.
— Trurl! — zaskrzeczał tamten. — Czekajże! Trurl? Aha. Naturalnie! Mogłem się był sam domyślić. Czekaj, drabie.
Rozległy się takie chrobotania i zgrzyty, jak gdyby zmarły brał się już do wyważania całego wieka krypty, więc Trurl cofnął się o krok, mówiąc pospiesznie:
— Panie i Mistrzu! Proszę, nie fatyguj się! Wasza Ekscelencjo, ja tylko…
- Предыдущая
- 33/85
- Следующая